Forum Michał Bajor - FORUM Strona Główna Michał Bajor - FORUM

 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

BAJORZENIE JAK MARZENIE, czyli Opowieść z Bajora

 
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Michał Bajor - FORUM Strona Główna -> Zygu zygu zyg
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Mab
zBAJORowany


Dołączył: 25 Maj 2007
Posty: 1817
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 13 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z bajora

PostWysłany: Sob 15:02, 08 Gru 2007    Temat postu: BAJORZENIE JAK MARZENIE, czyli Opowieść z Bajora



Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Mab dnia Sob 15:05, 08 Gru 2007, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mab
zBAJORowany


Dołączył: 25 Maj 2007
Posty: 1817
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 13 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z bajora

PostWysłany: Sob 15:04, 08 Gru 2007    Temat postu:

W krainie pustej jak żebraczy wór, kto z nas obudzi się, czy ja, czy ty? We wnętrzu muszli rozbujanym, w krąg wiatr i mgła. Skąd ta myśl o ucieczce w nieznane?
O rety! Pali się!...
I piszczy coś...
Konie, konie, konie, konie
Tańczą tak, tańczą tak tango, raz! I poniosło, poniosło, poniosło w sali uda o uda trze fokstrot. A tu noga ugrzęzła, drzazga w bucie uwięzła. Podskoczył strażak na jednej nodze:
Padam, padam, padam w barze "Pod zdechłym Psem"
Uniesień brak, bo na cichej leśnej polanie pan jej rozpiął ubranie, w amok wpadł, by zedrzeć z jej ciała świetlistą sukienkę. Poniesie w obłęd i szał pan całego świata. Gdy wyrusza diabelski młyn, mojej duszy potrzeba znacznie więcej: trochę pieprzu, ciut mięty.
I jeszcze to powiem Ci: Tą kobieta byłaś ty. Ty – słyszysz, ty! Ty, co przenosić możesz góry, ty, kochanie moje kochanie. Zapominam o zerwanych zaręczynach. Ten ostatni raz, ten ostatni raz spróbujemy, kochanie moje kochanie. Wspólniku mojej bezsenności dam Ci nocy najkrótszych rozognioną bezsenność.
Jeszcze leci przez niebo dniem ciągniona chmura. W nieważkości pływam jak we mgle, w dole gapie zebrali się. Tu wszystko może się stać, a księżyc spokojny srebrzysty na drodze mlecznej do Las Vegas albo Cannes. Może odnajdę właśnie tu miejsce na ziemi, mały punkt.
Już nie mów nic, kochanie moje kochanie.
Co ma znaczyć ten jarzębiak?
Jak już bawić się, to ostro!
Wzdłuż paryskich hal, na cichej leśnej polanie konie, konie, konie, konie. Na tej ziemi, co jęczy w znoju, by blask im oddała. Drgnienie rzęs serca puls, kontempluję wieczność i jej piękną twarz. I jeszcze, do dna, pijmy wino samotnych
Ja do ust tych rzeczy nie biorę. Ja przypalam papierosa zbyt banalnie. Muszę wiedzieć czy mi smakuje sukces, triumf, zwycięstwo
A kto twoje fujareczki czarował?
Już nie wiadomo czyje jest ciało Zatracił swego właściciela duch. Na serio nikt życia swego nie bierze, nie w modzie żyć. Gdyby więc zasnąć, kres kładąc klęskom. Przy oknie zaśnie się, w fotelu zaśnie się, spać mogą byle gdzie. W mroku jest dość bezpiecznych miejsc, na karku północ błaga mnie o sen.
Po drugiej stronie na strychu, przez pęknięty dach, przez wyrwane drzwi, dokoła daje ostro majem. Chyba wyjdę za Żurawia. Kto go zna, wiary nie da temu. Dlatego nie spisuję wspomnień. Piszę zdania nie najlepsze. Na diabła mi dusza poety. Nie, nie to nie będzie wiersz. Dobrzy ludzie, wy nie wiecie, czym jest codzienna twórcza męka.
To tylko gra, publiko ma, a życie jak narkotyk… Jednym tchem móc wyśpiewać je. Graj mi świecie graj duszę ci oddam za to granie.
Reflektor zgasł, niedługo brzask, powiedzmy pas. Ktoś odpadł już zmęczony zbyt, ale nie ja, ja noc czy świt wbity w kąt mój los widzę stąd. Siadaj poborco liści. Cyk, kompania na zdrowie! Pijmy głębokim szkłem.
Co ma znaczyć ten jarzębiak? Inny trzeba przyjąć plan, gdy twarzy brak w czynach i słowach. Ja muszę iść mą własną drogą
Pomyślała, poczłapała, do żurawia zapukała. W pustych drzwiach staje Bach: wilkiem jestem i musze cię zjeść. Wybitnie słodkie są dziewczyny.
Oto jest pytanie: dokąd zmierzasz Panie?
Przez piękno, rozpacz świata, które zabija, gdy jesteśmy sami
A dokąd? A dokąd? A dokąd? Na wprost! Po torze, po torze, po torze, przez most, przez góry, przez tunel, przez pola, przez las i śpieszy się, śpieszy by zdążyć na spektakl, zaraz zamkną drzwi w złotych sierpnia pokojach, gdzie lustro patrzy mi w twarz. Tylko tego gościa zmień.
To tyko gra, to tylko gra, to gra. Ona wnet porwie Cię, poprowadzi w lesie. W lesie, w lesie patrzy – czapla na wysepce wdzięcznie z błota wodę chłepce, w kręgach byłych młodych kóz. Nie znajdą nas, gdy opuści nasze progi. Nie ma już nic, nie trzeba szeptu ani światła. Budząc postrach wśród bliźnich ten facet w barze "Smok", przez wyrwane drzwi, skrywając męskość... w ręczniczek szczupły ciut.
Późną nocą się włóczą niekochani mężczyźni. Mają twarze bez kropelki krwi, kto ich zna ten rację przyzna mi. Tu diabłu patrzą wciąż na ręce, w " Barze pod Zdechłym Psem". A gdy już anioł przyśni diabelski sen na chmurce, artyści i poeci tańczą, bo dwadzieścia mają lat. Konie, Tańczą tak! Chociaż nie jest łatwo przemijać w rytmie dni, dziś tańczy się one-stepa. Krok naprzód, krok w tył. A tu noga ugrzęzła. Nie zdawałem sobie sprawy, że to jest ryzyko.
Horyzont wysoki, wysoki – razem, za słońcem biegnijmy do kresu dnia w świetle domowych lamp. Ogrzej mnie, coś mnie pali, jakieś wewnętrzne licho, co zagrzewa do walki o każdy dzień pięknem nienasyconym.
Stop! Widzisz strzępy prawd? Patrząc w lustro i ciemność w koło nieprzytulna. Ja przy barze tkwię… Cyk, kompania na zdrowie…
Gdy ludzkie serca lodem skute, tych słów, o miłości tych słów dziś nie zbywaj milczeniem: „Piękna czaplo szukam żony! Będę kochał ciebie wierz mi, więc czym prędzej się pobierzmy.”
Ogrzej mnie, we wnętrzu muszli. Kombinują, badają, pośród traw i rozkwitłych wrzosów. Gdzieś pogubiłem, co jest ważne, a co nie. Ona szła ulicą wzdłuż, w oczach miała ranne mgły, wonne bzy na cichej leśnej polanie. Z białych chwil pasjans kłaść w złotych sierpnia pokojach. Nawet nie wiesz ile bym dał: jarzębiak i ten popiół na dywanie.
Z cóż to taka zapłata?
Za szkła w twarzy odłamek.
Co cię tak boli?
Czarnych pereł sznur, w serce ostry nóż…
Groza, groza, wyrusza Diabelski Młyn. W jego szaleństwie diabłu patrzą wciąż na ręce.
Słyszy kobiet krzyk i mężów ich, rogatych tak jak on?
Wszystko poszło do przeceny! Koniec tremy! Reflektor zgasł I nie chcę nic, wszystko wiem. Gdyby więc zasnąć… Lecz powiedz mi na dobranoc wyszeptaj przez usta senne: ja pana kochałam wtedy latem i dawniej. Choć ze mnie drwi twój mąż: „Co cię tak boli skoro nie kochasz?” Moja miłość największa nie wie nic, że jest moja. Choć nieznane pociąga kusi, to jeszcze bardziej przejmuje trwogą.
Wilkiem jestem i muszę cię zjeść.
Bykom nudzi się zdychać w niedzielę. I choć nie było w tym czułości nic a nic, rozpacz lub ekstaza… To nasza miłość trochę wstydliwa… Odczuć jej nie dajmy tego, że jest dla nas słodka nie dość. Tyle ile potrzeba słodyczy, przy czym wcale nie było jej brak. Krzty goryczy…
Nie mów nic, czy słyszysz mnie w zamęcie wokół nas? Tylko w moich snach, gdy gra tych kilka nut: „Zygu, zygu, zyg…” Jednaka treść nieodmiennie rozbrzmiewa w tej piosence: „Tyś szczęście moje wiosenne w tym świecie pełnym złud, bajecznie pięknych kłamstw.”
Królem stanę się, a królową ty. Ulubieńcy publiczności odegrają nas w teatrze. I świat się będzie śmiał, i zaśpiewamy znów: „Dania jest więzieniem i świat jest więzieniem ciepła rąk i spojrzeń Twych.”
Świat szaleje, świat kuleje, co będziemy tańczyć jutro?
Tango dell'amore, na perle skaza, tango dell'amore, na wargach sól, zwycięstwa sól.
A taka na przykład rolada, toż nie ma w niej nic oprócz trochę tańca, dużo śmiechu w sam raz, akurat. Chyba zgodzisz się ze mną, kochana?
Nie, nie, to nie będzie wiersz. Może tylko złudzenie? Kto go znał, wiary nie da temu…
Znam go, co mi podać wie. I tak rok po roku, chociaż ludzie wokół mówią, że ja taki niepozorny - pani wie.
Jak prześlicznie jesz naleśnik… Co ma znaczyć ten jarzębiak?
Oddaj mi samotność mą!!
Dokąd przed nią wciąż uciekasz? Miasto wieczorem traci twarz, a Flamandowie tańczą tak tango dell' amore.
To nie tak miało być. Więc tango raz, bo tylko tango burzy krew… Oczy pełne chmur, spadnie z nich błękitny deszcz, czarnych pereł sznur.
Oburzyło to fasolę, a ja panu nie pozwolę tańczyć tak. Orkiestra powoli opada, przycicha… Nie ma już nic… Zrywa się wiatr, rozwiewa marzenia dzień po dniu. I co dzień trudzi się powieka, by odkryć ją. Nie trzeba mówić nic, niech cisza ściele się jak atłas, nad duszą, gdy się, rozstanie z ciałem.
Za cóż to taka zaplata?
Za popełnione zabawy z tym gościem z telewizji. Czy chcesz, czy nie chcesz, jedną zagraną dobrze sceną żywot rycerza kresu dobiegł w kwiecie młodych lat. On coś mówił głupawego: „Nie kochanie, nie chcę kawy. Zostań tu, by snuć tę piękną baśń. Czas ją syci jak wino…”
A tak trudziła się powieka, bo noc jest dobra i przejrzysta. Kropla wina na bezsenność…
Dobre wino lepsza wódka
Szampana syk…
Cyk, kompania na zdrowie!
Nie chce więcej. Mam przecież gwiazdy na niebie i ciebie, i kwiaty. A my wiecznie jacyś tacy, z kołnierzami do góry... Jesteśmy po prostu śmieszni, gdy sens istnienia umyka. Gitarę jeszcze mam… Graj mi świecie graj…
To jest kobiety głos.
Niech kołysanka brzmi. Nie pójdę stąd nim zaśniesz. Po każdej nocy wstaje dzień na cichej leśnej polanie. Kiedy czas nadejdzie, żeby się położyć, w mroku jest dość bezpiecznych miejsc. Jest w nich zdziwienie, senne marzenie w nich drga, nutkami dźga w poduszkę pełną snów. Czy prosić: "Zostań, nie zostawiaj mnie?”, gdy opuści nasze progi"? Tylko twa bliskość wciąż potrzebna. Powraca dawna moc ciemną aleją dziewczęcego snu.
O rety, pali się po drugiej stronie na strychu! A ja, wbity w kąt, krewetki, frytki, raz, krewetki, frytki bis i jak prześlicznie jesz naleśnik. Śmiem dostrzegać stąd trafny rys obyczajowy. Pana trzeba przebadać, bo nas diabli tu biorą. Tu diabłu patrzą wciąż na ręce. Łatwo sprzedać diabłu duszę, gdy wyrusza diabelski młyn. Dokąd zawiedzie Cię splątana życia nić?
Nitce plączą się supełki, pożar na dobre już się rozpala, gdy nam się zdaje, że nikt nie patrzy. Coraz częściej słyszysz głos: „Nie opuszczaj mnie, nie opuszczaj mnie. Przecież wiesz dobrze, że ci wybaczę, jedyna moja na świecie.”
Miłość jak ptak pod niebem buduje swój dom. W nią wpleść życia treść. I poniosło, poniosło, poniosło… I po bajzlu tym nie został ani ślad. Morze chce wessać w siebie twardą ziemie całą. Bo to właśnie – kochanie – są czary. Złota i srebra nie ma w naszych ciał katedrach.
Jakaż to była noc. W nocnych knajpach im w uszy tłoczą jazz saksofony. A ja, wbity w kąt, oczami po sali drewnianej i ciemność w koło nieprzytulna… Nie ma Albertyny, zostawiła tylko list, a mej duszy radości ciągle brak… Wódka za wódką w bufecie. Ty jesteś moim szaleństwem… Proszę, otrzyj łzy, bo przed tobą wielka kariera. Powiedz mi tylko czemu…
Nie śpieszmy się, poczekajmy…
A na Browarnej od dymu czarno. W kolejce pode drzwiami piętnastu, czeka już co wieczór kobiecy kształt. Moja dusza niezmiennie prosi tak:” Przychyl swoją bladą twarz, pocałunku lodem sparz!” Żywioły wrogie od pierwszych do ostatnich dni. Chociaż raz się ponad ziemię wznieść… Obłoki, obłoki, obłoki…
Z pozoru kruche zimne puste twarze, twarze, co płoną jak lichtarze. Zwykle to się denerwuję, gdy twarzy brak w czynach i słowach. Staję obok grzecznie, jak wiedźma zła: „Tańcz i grzesz!”
Ręce za ciężkie i nieśmiałe. Memu ciału wystarczy dziewczyna śpiąca obok. Cierpi i kocha namiętnie, z mięsem się kojarzy. Straciłem apetyt. Od dawna mi na nerwach gra.
W barze "Pod zdechłym psem": smażony sum, żuk i żubr i krab, buk i bóbr, wątróbka, ozorek. Ja do ust takich rzeczy nie biorę! Piszę jak głód sycąc daniem z rożna, można dalej iść, by znaleźć cel. Pojechał Michał pod Częstochowę, tam kupił buty siedmiomilowe, by złapać kurs i znowu móc iść własną drogą, ku snom. A zrobimy się tacy maleńcy – komediantka i komediant. Magiczna orkiestra do końca nam gra, dźwięczy, dźwięczy bal, jak w największej z gal. Troje nas tańczy po balu kres. Nagle ujrzał ja i zwariował. Za nią ciężko frunie nudny mąż.
Słonce w głębi mórz się skryło, dawno zmarł pól spalonych skraj. Chcę do bólu przeżyć to, co jeszcze z życia mi zostało, chcę mieć gorączkę! Give me fever! Świat przygląda się nam. Tylko w snach naprawdę wiem, puste oczy ma każdy dzień. Nie znajdziesz mnie, będę gdziekolwiek.
Tylko nie wiem, czy ja jestem tam, na samym lustra dnie. Błąd robię za błędem, gdy nawet w mroźnej świętej wodzie miejsca akcji nie ma. Więc wyszedłem wcześniej z biura - jak mówiłem - budząc postrach wśród bliźnich. Drżysz raz po raz, na szczycie samym zatracił swego właściciela duch. Nie mógł złapać tchu.
Lecz wszystko ma swój kres. Ślad gubi goniąc cię co tchu Twój Anioł Stróż mroczną aleją wczorajszego dnia. A życie jak narkotyk – tańcz i grzesz. Lecz co się stanie potem? Miast pytać pomódl się za lato i za tych, których rózga losu siekła. Gwiżdżąc bluesa przez zęby, jednaka treść nieodmiennie rozbrzmiewa w tej piosence: " Snem jesteś mi i zapomnieniem".
To już historia, to już było, a on, on wiąż wyzywa na pojedynek los – wszędzie, wszędzie, wszędzie i na grzędzie i w urzędzie w rządzie w rzędzie. W mroku jest dość bezpiecznych miejsc i nawet dostrzec nie umiałem ich. Jeśli nie wierzysz, to spójrz. Spójrz, to dla mnie samego zbyt wiele. Oszukamy czas ten ostatni raz spróbujemy. Jest szansa, wiem jak z niej skorzystać.
Proszę, zakręć gaz. Przez kraty smutku wycieka księżycowe światło. Kiedy złe okna szczerzą ślepia i ciemność w koło nieprzytulna i mroczne niebo się wysklepia, w półmroku Twoja twarz. Pani ma ostre kły, gdy siada na nosie mucha. Doskwiera jak cierń. Widzę twój cień na ścianie, co się błąkał pod niebem. Tylko nie wiem czy ja jestem tam, nad sennymi wioski naszej chatami.
Jakaż to była noc. Au revoir, madami… Jestem w piekle. Piekle twoich sennych póz chciałbym trwać. Każdy mój dzień będzie twój, chociaż czekają na mnie w piekle. Nie ma w niebie naszych gwiazd, śpiewanych tęsknym głosem nad moją głową wprost. Poniesie w obłęd i szał, to rzecz pewna, jak dwa razy dwa i jedynki w szkole zamiast dawnych dwój...I co jest grane nie kapował ni du, du, nie kapował. Gitara rozstrojona nie chce grać, a cierpliwość jest mi wzorem.
Kocham jutro, nie patrz smutno, by miłość nam się nie prześniła. Trochę plew, trochę ziarna taka miłość – w sam raz – idealna. A świat na to powiada: Czy pies to, czy to bies? Z tyłu skrada się już czarny karzeł. Rzekł: „Nie wiesz, kim jestem wilkiem jestem i muszę cię zjeść.”
Nie mógł złapać tchu. Zdążył westchnąć i zapłakać.
Po co łzy? Otrzyj łzę, by w nią wpleść życia treść. Teraz może być już tylko lepiej: przy żyłach ostry nóż… Kim byś nie był, mogę wściec się i utytłać, paść na mordę, bylem wytrwał na śmiech i żal, na strach i ból. Mam przecież gwiazdy na niebie, czapkę z daszkiem, jakieś błyskotki i co jeszcze nie wiem. Pewnie czyjś ciepły gest na kolejne dni, milcząc wciąż, chcę na moment po prostu zapomnieć twój cień na ścianie, twój kpiący wzrok, kiedy mówiłem: „Zygu, zygu, zyg… lalalalalala i dalej. Ale tych "Ale" wobec paru pytań, znikąd wpada strach i drwi. Ale jedno ci wyznam, kochanie moje, Kochanie: Chcesz bym śpiewał Ci flamenco?
W naszym domu, tym z ogrodem będą ci kwiaty się tulić do rąk.
Udawać wolę Greka, wtedy latem i dawniej. Czekam na twoje SMS-y.
Ja wciąż będę tu, chce być z Tobą tylko sobą, Kto uzdrowić może ją? Odjęła mi człowieczą mowę.
Już nie mów nic. Milczenie – sturamiennym murem, śmieszny nieodparcie. Jeszcze nie jestem przegrany, ciągle jedyny, zawsze kochany…
Mała farsa z kupletami… Nigdy nie zgodzę się na to, by na wiele długich lat zachłysnąć się śniegiem i zostać Norwegiem.
W przedpokoju, w półmroku komórki ekran blaskiem lśni. Znów mądrzy się pijany Anioł Stróż, zamigoce we szkle. Dwie dłonie obijano na twardych podestach. Taka jest wieczna rzeczy kolej, byś zdążył westchnąć i zapłakać. Kiedyś w końcu będziesz sam, nieodwołalnie sam, sam wobec paru pytań o cel i sens. To od początku szans nie miało. Tak się skończył mój trans, a dziś żal mi tych szans, które, prędzej czy później zapominam. Czy to się stanie właśnie dziś? Jutro ciekawi mnie ogromnie, a za mną bezmyślnie podeptane kwiaty. Kwiat podeptany podnieść najczulej. Lecz to nie wystarczy wcale, a uśmiechu cień rankiem powraca smutny kryjąc wstyd. Taka jest wieczna rzeczy kolej: przetrwać dziś, aby trwać przez wiele dni.
Nie chcę więcej. Nie zgadzam się. Gdzieś pogubiłem, co jest ważne a co nie, zmęczona próbą bycia sobą, między barkiem a szwedzkim bufetem, z ramionami, co dźwigają: trochę plew, trochę ziarna, ballady ćwierć, ballady pół.
Przychodzi coś jak sen. Jeszcze jeden krok, mała wieczność. Daj mi jeszcze odpocząć na ziemi. Wciąż warto śnić niepraktyczne sny: pereł deszczu sznur. A każda kropla z warg do warg pierwszym gestem tanga jest. Z nich ułożę baśń, zawirujmy jeszcze raz.
Pragnął znów przypomnieć sobie podarte listy z nadziejami w czas wiosennych burz, by zostało coś z tego na lato w ogrodzie czarnych róż. Stanę się Hiszpanem, zagrzewa do walki. Wypiłem tuzin czerwonych win.
Uleczę cię z szaleństwa.
Twoje SMS-y, lek na moje stresy, gdy twarzy brak w czynach i słowach. Wymykasz się i sama tańczyć chcesz. Daj poprowadzić mi nocy szept, tylko siebie usłyszysz w ciszy. Zaduma nasza i udręka, zaś wdzięczny blask płynie wciąż z daleka – inna rzeka, by czas jaskrawy dognać i przegonić. Nieraz głową mur popieszczę w świecie ze ścian. Chcę być z Tobą. Ten ostatni raz, ten ostatni raz spróbujemy, a ja na podłogę padam i ten popiół na dywanie, gdy w piersi bije głupie serce pękające, wybladłym wzrokiem swym widzę Twoje oczy we łzach. Twój cień objął Cię chłodem szarym w białych zim białych wierszach. Na śmiech i żal mam Twój uśmiech, co nie kłamie. Nie ma prawd, nie ma kłamstw, teraz może już być tylko lepiej, ta minuta trwać może 100 lat.
Ktoś odpadł już, zmęczony zbyt. Zdążył westchnąć i zapłakać: „Po co Ci te flamenco?”
Lepiej byłoby stąd uciec jak najdalej.
I znów mrok, mała wieczność w ciemnej ścianie ogromnego miasta. Ludzie jak miliard wysp, samotnych do cna, nie maja złudzeń już, a w twym spojrzeniu jakby zatrzymał się czas.
Byłem zły. Znów będę bił się i kochał, gdy na piach krwawe ścierwo się ściele. Tato, już wiem. Nigdy więcej nie będę. Nie pij, nie krzycz, nie bij, kot już dawno zdechł. Więc gdybyś mógł odpalić coś tato. Człowiek truje się i śmieje, chociaż tak trudno to znieść. I Ty i ja potrafimy z tym żyć, dopóki wierzysz we mnie miła. Znajdziemy lekki sposób na czyny niechciane i nieprzemyślane. Na głupie żarty losu, które Bóg wyprawił nam. Na balach i bankietach małych świństw gonitwa: mam już dwa, mam już trzy!
Niechciane sny… Dokoła ciemność trwa i cisza… Pora pogodzić się z tym. Potrzebny jest grosz, więc gdybyś mógł odpalić coś. Na dłużej nie starczy.
Dotańczę do tej chwili, bo chcę w piosence tej być szczery. Podaj ton a zaśpiewam, jak Hiszpan, co manierą piękną, w zadziwieniu i w zachwycie. W drzwiach otwartych mnie dopadł, prywatnie, boso i w gaciach. Traci sens każdy plan. Co ma przeminąć to przeminie, a co ma zranić do krwi zrani – prawdzie tej wyjdź naprzeciw, wiesz, że czekam. Przyjdź i ogrzej mnie. Ciepły prąd zmyli myśli twych bieg. Twój cel tak już ma, że ruchomy jest. Stanie w drzwiach, zabierze z rąk album starych zdjęć. W Twoich oczach zdumienie. Dotyk rąk, smak twych ust i szept: „Trafia mnie szlag.”
Bandyckie tango zaprowadzi mnie tam gdzie jest Dulcynea, moja nadzieja.
Tak, wierzę ci. Niby żart, ale właśnie "to", mroku głębia szklista.
Więc jak znajdę ich?
Gdy przemierzysz snu oceany wietrzne…
Nie śpieszmy się, poczekajmy. Przy niezdrowych zmysłach siedem rzek i siedem gór…
Bądź przy mnie blisko. Będę śmieszny nieodparcie… Wiem, bełkoczę i seplenię. Jeśli nie wierzysz, to spójrz.
Jestem z Opola! To dla mnie samego zbyt wiele. Dopóki wierzysz we mnie, miła, ja wiem już: Nie pójdę stąd. Może niezbyt mam czyste sumienie. Rzekła – nie wiesz, kim jestem, wilkiem jestem i muszę cię zjeść.
Miedzy barkiem a szwedzkim bufetem, gdzie lustro patrzy mi w twarz, zmęczona próba bycia sobą. Późną nocą ta muzyka upaja jak gin, najcichszą z fraz opanowuje mózg. Pragnąłbym znaleźć rym, śpiewać z nim: Zygu, zygu, zyg.
Tej melodii nie pamiętam, zapomniałem tekst piosenki, co mi serce uskrzydliła. Nie ma dokąd wznieść się już, za słońcem wciąż… Ale jest jeszcze walc, taki dla spóźnionych…
W tym świecie pełnym złud, artyści i poeci… I wielu z nas ten głos na drodze mlecznej, okłamuje wciąż marzeniami, zatruwa sen naszych dusz w czasie przeszłym. I potem, jak wieść niesie, wśród nagich wiosennych drzew promyk słońca, co się błąkał. Pod okiem maestra dokoła ciemność trwa i cisza.
Księżycowi daj w gębę, jeśli błąka się samotnie i będzie wesele. Królem stanę się, a królową Ty… Pomyślałem: To może się udać. Zawirujmy jeszcze raz w tym świecie pełnym złud, dopóki wierzysz we mnie miła. Choć ze mnie drwi Twój mąż, daj mi czas, podaj ton, zaśpiewam tak, jak on, bo chcę w piosence tej być szczery. W życiu rzeczą normalną są cuda i w tym jest moja wielka siła. Na samym lustra dnie orkiestra może grać o nadużywanych płynach. W złotych sierpnia pokojach szumi alkohol i wieczność. Odpłyniemy w nim znów, choć już prawie z nas nie ma co zbierać. Zażywajmy więc póki się da.
Od zmierzchu aż po brzask na wieczność będziesz ze mną. Zrozum to, czas ucieka. Nikt mnie nie chciał. Więc za spluwę i w te drzwiczki trach, trach. Dokoła ciemność trwa i cisza i jakiś park, i czyjaś ręka. Tu wszystko może się stać. Potrzeba tak niewiele, bym śpiewał Ci flamenco, aż się nie zatrzyma serce sterane. Zbyt późno zrozumiałem, że to błąd.
Po co Ci to flamenco, po co Ci to, po co Ci to?
Żeby znać. I choćbyś sczezł, i choćbyś skisł, nie bój się burz.
Nie, nie, nie, nie znajdą nas. Jeszcze krok i znów mrok. Zanurzmy ciała w nocy toń. Chce wessać w siebie całkiem niezłą kolację. Jesteśmy po prostu ludzcy. Więc posłuchaj, co stanie się teraz. Zły księżyc niczym Hades pała i umie noc zasnuć taką mgłą. Kochają się skrycie w śmiertelnej bladości Twych czułych, Twych namiętnych słów.
Na cichej, leśnej polanie inna bajkę opowiedz mi, o tym królu, co umarł z żalu, bo jestem diabłem na dnie szklanki. Wypij do dna, gorzkie wino samotnych, muszę wiedzieć czy mi smakuje.
Sok sączyć swój co dzień po drugiej stronie ulicy, kiedy złe okna szczerzą ślepia. Wiele znam tajemnych przejść do całkiem innych miejsc. Zawrotu głowy można dostać. Daj poprowadzić mi, jak ten facet w barze "Smok". O serce ostrzę nóż, a kwiaty już stoją, bo już zbliża się czas.
Spada migawka jak gilotyna, przenika ciało dreszcz, coraz szybciej zegar tyka. Bogowie, Boginie, co za noc! Spogląda oczyma traw, aż do rana, gdy niebo się rozchyli. Cicho zamykałem usta senne. Bądź przy mnie blisko. Dotykam Cię – przechodzi ciało dreszcz. I zanurza się wzdłuż i wszerz. Daj poznać nowe głębie a nie alkohol. Wypiłem tuzin czerwonych win, żeby się nic nie zmarnowało. Nie ma sensu walczyć już.
Nie wymkniesz się. Moja dusza niezmiennie prosi tak: tańcz i grzesz. Bo spotkało mnie zdarzenie. Pytanie tylko czy masz fart?
Mam przecież gwiazdy na niebie.
Zabierz gwiazdy na wódkę. Zatrzyma cię pijany anioł stróż. Twój anioł ciszy, Twój cień.
Co za cud co za dziw usiąść tak w cieniu, w nie poświęconej ziemi. Taki pejzaż, trzeba pełzać. A on, on wciąż wyzywa słów kontury niewyraźne. Nie brzmi w noc wdzięczną canzoną jego głos, gdy wyrusza diabelski młyn. A ona skromnie milczała w zadziwieniu i zachwycie. A potem lęk a potem strach, że choć życie ma kres jednak dotańczę do tej chwili. Czy to walc, czy to walc? Czy może tango dell'amore!
I walcuję szurając. Uda o uda trze fokstrot, gdy mnie ścierają. Ja wódkę za wódką w bufecie, w najmniej odpowiedniej chwili. Błyszczą oczy wilgotne.
Otrzyj łzy rączkami, paluszkami. Kumpel barman, znam go, nie pomoże w ten czas, gdy upadnę ja. A ja na podłogę padam. I korona spadająca mniej upokarza cię. Dla niej gram i niosę ją ku femme fatalne. I gdzieś w sercu na dnie cień nadziei mam, że jestem z Opola!
To nie miejsce dla ciebie. To inny świat. To inny czas. Dosyć mam miasta. Za każdym rogiem czai się strach.
Jeszcze dzień, jeszcze dwa chcę śpiewać i zdzierać głos.
Powiedz tylko, po co, na co to? Przecież wiesz dobrze, że Ci wybaczę. Ja to najserdeczniej wiem. Jestem po prostu bogaty. Dzisiaj tylko kasa.
Tuż za progiem są cuda wśród nagich wiosennych drzew. Mówisz: Wszystko to bańki mydlane, tylko patrzeć, gdzie pogubiłem, co jest ważne, a co nie. Nie zgłębisz tych tajemnic, zanim dojdę do Twojej sieni. Jednym tchem… Wzburzony szczęściem oddech mój ziścić nie umie nawet tych słów, o miłości tych słów. Chwytajmy się pomysłów, by odstąpić pierwszą wolną chwilę.
W ciemności przyjdź i ogrzej mnie. List może odnajdę, co pozwala zachować nadzieję, żeby znać zapach Albertyny. Zawrotu głowy można dostać na sto lat. A gdy już będę Twym kochankiem na względzie miej, że ja, ja jestem diabłem…
Z diabłem brało się ślub na ołtarzu Wielkiej Bzdury we mgle kadzideł, hen za cmentarnym murem. Tam jest samotna nasza wyspa… Tak dawno już nie byłeś tam, by zedrzeć z jej ciała świetlistą sukienkę. Ręce za ciężkie.
Znowu wdech. Znowu ruch. Znowu gest. Dziś już nagle strachy, strachy, strachy, strachy… Pięknem nienasyconym z papierosów będę Cię kusił wciąż. I mnie, i moje drugie ja. Potrafimy z tym żyć, czule grabiony… Chciałem chociaż raz inaczej udawać Greka, choć go nie ujrzał nikt. On wciąż się skrada i zmienia ich smak. Ogryzamy, podgryzamy – ząbkami, pazurkami. Sam smak, sam styl. Lepiej wyśnij niebieskie migdały w gajach. Niby siebie gryźć możemy, lecz oddech twój, przy pogaszonym świetle lamp, budzi mnie co dnia.
Przedziwne są te wymagania Twe.
Mój życiorys grzeszy pewnym niedoborem, dopóki wierzysz we mnie. Miła, bez wysiłku i bez stresu, przebiegam palcem po pani z baru. Ale jej wciąż źle.
Co się stało, już się nigdy nie odstanie. Zawarujmy jeszcze raz. Byłby to sukces. Ale tych parę gram człowiekiem tak porusza.
Nikt się na nich nie skrzywi. Wszyscy trzeźwi po absyncie, diable białym.
Lepsza wódka, tuzin czerwonych win, gdy zaciskasz pasa. Czasem miło jest przy niezdrowych zmysłach. Choć ze mnie drwi twój mąż, ciągle pytam: być albo nie być?
Stop klatka. A może już jutra nie będzie? Całe życie czekam. Lecz wystarczy słowo lub dwa i już nic nie spotka nas. Może się uda w tym tempie zagubić światła złoty krąg. Zapłonął lamp tysiącami.
Jest inna bajka. Teraz może być już tylko lepiej, a ty to dobrze wiesz. Czekam na Twoje SMS-y.
I gada noce, dnie tych słów, o miłości tych słów, rzuconych byle gdzie. Znasz je dobrze, równie dobrze jak ja znam. Z nich ułożę baśń – ciut poezji, ciut prozy. Przywróć wstyd słowom.
Więzieniem jest mowa w tym świecie pełnym złud. Będę śmieszny nieodparcie, gdy w piersi bije żal do losu, bo marzeń braknie im. Tak ładnie pocieszasz się, choć wciąż za nami strome są spojrzenia, co się czuje raz i nie częściej. Przy naszych najlepszych chęciach, wole ją od chłodnego twego psa. Kot już dawno zdechł – jego duch u Elizejskich stoi bram. W tym świecie pełnym złud nie dba, nie chce, nie lubi lub żartuje na przekór ludziom złym. A mej duszy radości ciągle brak, psia ich mać… No to pa!
Mam krzyczeć zostań, jak biały tuman z łąki? Wpleciesz we włosy gwiazd garść, trochę chmur, trochę słońca. Potem sto i dwieście lat z Tobą podzielę się wszystkim, gdy dzień po dniu przed nią wciąż uciekasz na karnawału najpiękniejszy bal, w mieście, w mieście, w mieście…
Pan spoczywał przy pannie. Jestem w piekle na dnie szklanki. Raczej smutno. Wylękniony bluźnierca w uporze niemym trwał. Najgłębszy sekret dusz i ciał pokochały, na przekór… właśnie... szczęśliwi? W ciemnej ścianie nawet nie wiesz, choć wciąż za nami, ten brzask i hosanna kryształami luster lśni. Świtu łagodny blask mieszka tam, w salonie.
Tango raz! – i tłum ogarnął szał! Tańcz i grzesz… Nigdy więcej nie będę bił się i kochał za marne grosze. A on wciąż wyzywa i nie spuszcza nas z oczu. Więc nie wyśpiewam mej miłości. By odkryć ją nie trzeba mówić nic. Nie zawsze nam miłość swe uroki odkrywa. I co jest grane tylko w moich snach: tyle cieni i chmur, i mgieł, trochę słońca, lalala... i dalej, ten ostatni raz, tygrys będzie jadł z ich ręki. Psy, łabędzie drżą w obłędzie. Bo to właśnie – kochanie – są czary. Kaskadami nut grzeje serca chłód.
Głupie serce pękające, jak z jasnego nieba grom. Z chmur spłynie do twych rąk kasa, kasa, kasa i będzie wesele – lek na nasze stresy. Gorzkie wino pijmy głębokim szkłem, bo bywa, że tracę nadzieję. Dobrzy ludzie, wy nie śmiejcie się ponuro przez łzy, z pozoru kruche zimne puste twarze. Twarze o uda trze fokstrot – hopla, żyjemy! Przy melodii tej sprzed lat, gdzieś w sercu na dnie cień nadziei mam, że ktoś odpadł już, jak bezdomny pies zmęczony zbyt. Ja znam się na tym, gdy sens istnienia z rąk umyka. Gesty, spojrzenia – spróbujemy uśpić noc, poczuć tajemnicy dziki głód na samym nocy dnie. Wymyślę ci słowa, których dziś nie zbywaj milczeniem, co zatrzyma czas.
Co ma przeminąć, to przeminie. Nie maja złudzeń już – siedzą w starym kinie, lub przy starym, z przeproszeniem, jak ten murzynek Bambo w kręgach byłych młodych kóz. Sam Sfinks się spił. Daj mi tutaj raju spróbować. Byłby to sukces, w tym świecie pełnym złud.
Rozdajemy pocałunki, słodkie kłamstwa do całkiem innych miejsc. włażą do góry, pną się na mury. Nie znajdą nas, bo wciąż lepiej umiemy w to grać, tylko nie wiem czy ja śmiem dostrzegać stąd miłość i marzenie.
Podzielę skarby te tak zachłannie, że aż zapomniał, jak ten facet w barze "Smok", tam, gdzie ty wbity w kąt, po drugiej stronie strychu. Miejsce w nim – znasz je dobrze, równie dobrze jak ja znam nasze sms-y. Cóż wam powiedzieć mam? Hopla żyjemy?
Na cichej leśnej polanie pierś cherlawą wytężam. Ludzie, to jest ważna rzecz, mieć taką sieć, co mi serce uskrzydliła. Między barkiem a szwedzkim bufetem kwitnie stonowany luz w barze "Pod Zdechłym Psem".
Czuwać, kiedy licho śpi nie zgadzam się aż po rozsądku kres. I jak wiotka szmata ogrzej mnie. Umie słońce tak pieszczotą nienadaremną kraść księżycowe światło.
Jutro ciekawi mnie ogromnie, kiedy już przyjdzie tak co do czego. Mamroczemy, szczebioczemy. Spytasz: po co? – To proste… Dobijemy się słowami…
To w głowie się nie mieści, co porwane myśli sklei. Żal mi nadziei, która nie więzi, ale rozjaśnia dni parszywe. Jeżeli chcesz, zapomnij, o cel i sens nie pytaj świata. Oddaj mi nocy najkrótszych rozognioną bezsenność w naszych podłych czasach. Nie chcę więcej dobrych lub złych… Ja już mam dość tych włosów, których nie tuliłem. Nikt nie wie, co w nich kryje się na dnie. Trochę pieprzu, ciut mięty, siekiery, haki i liny – żaden to ciężar niekochanym mężczyznom…
Dotykamy rączkami, paluszkami czule grabiony ostatni błędny rycerz. Zasnął, kres kładąc klęskom. Po cichu szyje buty ta dziewczyna śpiąca obok, trochę wstydliwa. Sok sączy swój… Pijmy głębokim szkłem, będą pieśni… Więc chcę do bólu przeżyć to, co ma przeminąć przy niezdrowych zmysłach, nie przeszło mi przez myśl, że ci wybaczę ten jarzębiak i ten popiół na dywanie. Chciałbym mieć na własność najstarsze z bab. Nie chcę więcej, a gdy zechcę kiwnę palcem. Niezbyt mam czyste sumienie. Nie zapominaj, więc nie rób dłużej pośmiewiska z siebie, skoro już mnie nie kochasz.
Tętni mi skroń i trafia mnie szlag. Przypalam papierosa, się spaliłem w sobie. Żużel człowiek nie od dziś. Czarne dziury dnem bezdennym wabią na cichej leśnej polanie. Jestem rozdeptany płaz. Będę cię kusił wciąż, będę twym kochankiem niewinnie z tła.
Dziś w lesie, w lesie, w lesie, z lęku przed nią znikam bez śladu. Miejsce wśród gwiazd na cichej leśnej polanie, szlachetniej odważnie… W koło rozejrzał się, jakby zawstydzić ją miał na tej scenie. Mam znów nogi dwie w nie poświęconej ziemi. Błogosławiona bądź… Tak wierzę ci, jak ta, która wie. Zostawiła tylko list, szum drzew i szelest… Dlatego nie spisuję wspomnień. Dziś wspomnienia i nic do stracenia…
Jestem amatorem, więc mówcie mi jak dzieje się to w innych dźwiękach. Spotyka go muzyka, co odmianę mi przyniesie i snu cieplutki koc. Nie szukam błędnych gwiazd. Gwiazdy jak mole gryzą serca dwa. Ja to nie ja z wypłowiałych afiszy, trójdźwiękiem myśli, uczuć, tęsknień… Fotograf zawinił… Na stryczek splatam sznur nóż ostrzę nocą złą . Przeskocz go. Po co?
Siadaj, poborco liści. Wypij do dna gorzkie wino, tuzin czerwonych win! Ja dopijam dżin. Lepsza wódka, kokaina – by zedrzeć z jej ciała świetlistą sukienkę z blasku, który leży gdzieś na dnie zielonych mórz. I pora pogodzić się z tym, co odmianę mi przyniesie.
Mój z błyskotkami kram chciałbym mieć na własność. Zeschły wrzos i mięta, wątróbka, ozorek – tak na kram. Prędzej, prędzej, a gdzie reszta? Na Browarnej? Powiedziała, co wiedziała. Zamiast więc iść na dno, pójdę chyba i przeproszę. W mym życiu nie ma miejsca na strach i ból.
Zawsze tak samo – za narkotyk i odwyk dam Ci więcej niż trzeba, lecz słyszę też wciąż S.O.S. Straż jest gotowa. Gdy młoda wiosna bzami gra, chcę się żenić.
Od zmierzchu aż po brzask ptaków zwarty bumerang podglądamy oczkami, źreniczkami. I trafia mnie szlag, nieraz jeszcze mur popieszczę – to rzecz pewna. Zostanie tu i tam parę rys.
W pól zdania, co frustracje rozładowuje w jednej chwili, nie będę bronił ci czegokolwiek. Daj mi czas, na głowie stanę, chociaż tak trudno to znieść.
Idzie wrzesień chłód przyniesie w złotych sierpnia pokojach. Skrywając męskość mą – piekielna miłość grzeszna. Niechby słońce się skryło. Drogę mu ognik błędny wskazuje w pianę fal morza gwiazd. Tak będę szedł, choć drogi szmat. Dal się w dali oddala. To inny świat. W słońca blask ze mną chodź, daj poprowadzić mi. Z tobą zostanę – w tym jest moja wielka siła, tak jak bym z ołowiu był wtedy latem i dawniej. Lecz któż by mógł powiedzieć, nienagannie klękając u stóp. Tańcz i grzesz! Czy deszcz czy mgła u jej niewinnych rzęs, jak żetony, jak drobiazgi bez znaczenia. Tak jak w walizkę, w me trzewia i nagły smutek – kac po absyncie, diable białym do krwi zrani. Żeby nam nie było kiedyś żal tych dziewczyn. Lecz wszystkie dokoła biegną, by czas jaskrawy dognać i przegonić… Strachy, strachy, strachy, strachy poorały śnieg do krwi. Zbyt późno, fakt.
Oto czas przeszły dokonany, lecz jest w mym interesie orkiestra salonowa. Do tańca gra, kiedy dzieweczka nie słucha. Gwałt światu zadają, a to miłość jak ze snu.
Krewetki, frytki, raz! – gdy ją smutek rwie. Z chmur spłynie tleniona zołza blond. Paść na mordę hen, za cmentarnym murem, na tej ziemi, co jęczy w znoju. Pan jej rozpiął ubranie, skrywając męskość. Lepiej by z trzecim kompanem. Zresztą można i w lesie zbierać za to oklaski, gdzie ścieżek splątanych bezdroża, głód sycąc daniem z rożna. Miał pan mistrzu czarcie szczęście, ze się na piknik wybrał pan.
z całej ulicy ludzie zebrali się przed ratuszową bramą. Rąk nie starcza, żeby złapać świetlistą sukienkę. To bez niej jesteś krzepka i lepiej pozostać w obłędzie, kiedy złe okna szczerzą ślepia. Na letniość twą mogę wściec się, mój szczypiorku, obok już Twoich póz. Niedorzeczność, nieprzyjemnie, głupawo, złowieszczo, zaprowadzi mnie tam, gdzie wiatr wlatuje w kopuły drzew, jakby tam właśnie były zwilczone księżyce, które znikać nie chciały o brzasku. I oto wieczność się zaczyna, jak ogromna łza.
Szedłem w przypadkowy spacer ulicą wzdłuż, w dramacie samych najchudszych dni. Wiem, byłem zły. Gdy twarz nam kamera przyszpili, machnij sobie 3-4 fotki. A trawa ponura, mroczna aleja biegnie prosto i dalej gna w lesie.
W lesie przystanąłem, a wokół nikogo. W Łomży się skończył mój trans, a dziś żal mi nocy najkrótszych. Flaki z olejem nie chcą złączyć się z teściem, z którym konie mogłem kraść. Wielkie i ciężkie, jak ty cała. Merci cheri, z tych czarów bezkształtnych w snach rozebrana.
Padam, padam… Moja nadzieja tryska strumieniem na szczycie. I dudni, i stuka, łomoce chyba od dwóch lat. Twój słychać śmiech w najmniej odpowiedniej chwili.
Jesz naleśnik, podziel się ze mną. Przypadnie tobie pół, pół mnie. Dam Ci więcej niż trzeba, cały czas licząc na to, że jest inna bajka. A w bajce świat się kręci jak w bajce...i cóż? A my wiecznie jacyś tacy niewyraźni, pogodzeni z tym, że jakby w innym zupełnie wymiarze snują się ulicami pop i ksiądz. We mgle kadzideł, zimnym zmierzchem – tup, tup, tup. Maszeruj więc przez góry, przez tunel, przez pola. Przez las trzeba pełzać, gdy na piach krwawe ścierwo się ściele, jak zbity pies. Z oliwką dźin popija groźny gość, wędrując przez świat, w wielkiej podróży.
Teraz może być uśmiech roztrzaskany o jej piękną twarz. Lecz co się stanie potem? Wielu zgadnie, lecz nie ja. Ktoś odpadł już, śmiem dostrzegać stąd. Zabrakło tam gajowego, gdy koń już dawno w Ardeńskim Lesie. Nigdy już nie stanie w drzwiach.
Ojciec przeor:
– Diable, bierz moją duszę.
– Niech nas przekona, że ja to nie ja, co zagrzewa do walki.
Następny, następny z uroczysk przeklętych powraca tu, mroczną aleją dziewczęcego snu. Po drogach hulają żywioły wrogie, boso i w gaciach. Na twardej ławce woda i ogień. Ja i ty dobijemy się słowami.
Czort z listopadem razem chodzili do szkoły przez kraty smutku, co Twój balkon zdobią. Na wiele długich lat precz odfrunie mały bies – duszkami, duszyczkami...Frrrrry! Więc, nim jak zawsze prześlicznie jesz naleśnik, znów mądrzy się. W matki domu, aż z pustej butelki sok sączysz swój a nie alkohol.
W bufecie ktoś tam gada coś ze sceny o brunetach i blondynach w piekle. Czosnek śmierdzi w nim. Diabłu samotność zbrzydła. Powiada, że zaraz wszędzie, wszędzie, wszędzie, wszędzie będziemy tęgo ją wstrzymywać siłą pocałunku lodem.
W sennej ciszy dotykamy rączkami, paluszkami jej dłoń. O tak. Śmiało pieści szczęścia łzy. Teraz może być tylko lepiej, gdy na ołtarzu Wielkiej Bzdury kiwnę palcem, zrobisz bęc.
No trudno, niech tak będzie. A Ty przerwiesz w pół zdania cichy szept, co pozwala zachować nadzieję z dala od gestów, min i przebrań. Nie rób dłużej pośmiewiska z siebie. Czyste oszustwo, szczery fałsz…W Twoich oczach jest moja wielka siła jak żetony, jak drobiazgi bez znaczenia. Wszyscy sobie z nich wróżyli: jasne sny, ranne mgły, wonne bzy, nocne ćmy ptaki i zwierzęta, letni sad, świat bez wad, stary płot, ptasi lot, wszystko, co pamięć zapamięta
Wszystko się kręci do koła, aż miło, a wokół było rodzinne Opole – miasto beztroskich ludzi. W oknach, przez które zły księżyc niczym Hades pała tak doraźnie, niewyraźnie. Jak my sami, w czapkach z dzwoneczkami, niewidzialni dla świata i ludzi w naszych podłych czasach. Ona moja jest, a jeśli czegoś chcą – miłość i marzenie. Jak? Dlaczego?
Jak budzi chłód poranka, inna bajka wciąż nam się śni. Nikt nie wie, jakie sny śnic się mogą. Nie pójdę stąd, nim zaśniesz. Kiedy zgasną światła, kryształ – mroku głębia szklista do światła słońca, ze swego czyśćca, nieba, piekła. Z tamtej strony kiepsko widać. Ani chłopów, ani dziwek z Mandalay.
Mała farsa z kupletami – jak długo ma owa ciuciubabka trwać? Ile to już lat? Ona trwała nie długo. Na zegarek patrz, zamiast drżeć. Rozpal mnie smutnej symfonii błękitem. Pieściły…
Dodam szczegół zabawny – list mój pełen tajemnych przejść do całkiem innych miejsc. Tam jest samotna kokoszka smakosza. Ona wnet porwie cię na skraju dróg. Dokoła tłum bezdomnych ślepców słyszy płacz i śmiech beztroski. Ucieszyło to stonogę, więc ruszyła szybko. Ledwie ślad biegnący przez pamięć i wspomnienie. A w mieście błysnęło jak szkiełko jakieś światło rozedrgane domowych lamp. Wychodzi tak z ukrycia dym siwomglisty, przez pęknięty dach, przez wyrwane drzwi. Nie od dziś.
Pożar na dobre już się rozpala. Give me fever! Faust o tym marzył, że ta dziewczyna śpiąca obok, ta boska Evita, w zegarów rytm odtańczyła krótkie solo na tej ziemi, co jęczy w znoju. Skąd ta histeria w żałobnych szatach?
Umieram, coś mnie pali w gaciach, co pomoże mi przetrwać dziś głupie żarty o zerwanych zaręczynach w maleńkiej kawiarence. Zapominam o…
– Z kim jadła pani wczoraj lunch?
– Jak pan może!?
Ta miłość musi przyjść ciemną aleją dziewczęcego snu. Tak będę szedł, gdy księżyca cierń, przy żyłach ostry nóż i nic do stracenia. Równa śmierci droga samotnika w tym świecie pełnym białych ramion nagle gwiazdy. W dzień zobaczył, oczami po sali drewnianej. W kałuży bezbarwnych łez kryształ nieba bez skaz mieszka w najmniej odpowiedniej smutnej symfonii.
We mgle kadzideł szaleją w pasji twórczej. Zawrotu głowy można złapać. Ręczniczek gotów ogryźć.
Łapią kleszcze w pomidorowym sosie. Będę trzymał pierś, roje much i twoje serce, skrywając męskość we wsi. Co za noc…!! Nikt już nie śpi, stoi i sapie, z przeproszeniem, jak ten ósmy świata cud. Dziwki, psia ich mać wymalowane zbyt, żywe i nieposkromione dotykiem obudzić, chwilę przed przymknięciem oczu.
Naleśnik nalewa spokój w nasze ciała, gulasz zjadł nieświeżego coś ze swej murzyńskiej plaży. Zza horyzontu drogą idzie swą Hiszpan, a spotyka Go chłop.
Cool faceci w Indochinach tańczą, bo gitara rozstrojona nie chce grać. Czysty ton, czysty niby złoto płynie wciąż z daleka ryki krów. Na poranek zbyt chłodny dam Ci bubli wór. Spytasz po co? – to proste. Ja jestem diabłem. A świat na to powiada: życie jak narkotyk upiększa moją miłość jedyną, moją miłość… Do stracenia już tak mało…
Padam, padam, padam dziś już nagle. Nie ma już wyjść, jest tylko popiół. Ni nocy nie będzie, ni dni. Nic prócz małej chwilki żalu.
W ciasnej garderobie pan spoczywał przy pannie. Ciało się starzało, ale… pali się, pali się, pali się, paaaaali się!!!!!! Czy nie miałabyś nic przeciw temu? Ale to żadna strata - niegłupio plótł.
Nic nie skończyło się jeszcze. Zmysłowe obszary unoszone gorąco ciepła rąk i spojrzeń Twych. Ogromnie struty pierś cherlawą wytężam, by chociaż na rachunki mieć. Niedrogie bistro znam, a dziś żal mi, że z kumplami na piwo pójdę.
Już pójdę gdziekolwiek mą własną drogą pachnącą chlebem, wódką w bufecie. Wielką sprawiła Ci radochę. Zocha wielką sprawiała ci radochę, żeby w bajkę się wpleść pazurkami... Jak swój zostawić ślad na perle ząbkami, pazurkami, do bólu, do krwi.
Niechaj zadrży głos mocą swą… Raczej poproś szeptem, jak mały kotek. Ogrzej mnie, jak miękkiej wełny motek. Na samotną czeka łzę i nic prócz małej chwilki żalu nie męczy jej. Niech jej będzie słodko za każdym razem, kiedy wieszcza streszczał. Obcy mu spokój święty i czyjaś ręka wśród nagich wiosennych drzew. Czekam na twoje drzewo ścięte.
Błąka się… Nie tędy droga… Ślad co pozostał w świecie złym aż po grób. Gdy niebo się rozchyli, nasza planeta z lotu ptaka rzekła – nie wiesz, kim jestem. Ja nie jestem u króla Midasa. Niekochanym mężczyznom błyszczą, jak na złość, zielone moje wy licealistki, nie wierzą w kabałę. Więc nie ma nic dziwnego, bo bywa i tak, że to dla mnie jest ciepło rąk, czułość ust. A ja taki niepozorny, jak strażnik zamku w świetle domowych lamp. Każdy mój dzień będzie Twój. Puste oczy ma każdy dzień. Na wiele długich lat będą ci kwiaty z wiosną, we wnętrzu muszli.
Daj poprowadzić mi, aż po rozsądku kres. Wyglądasz tak pięknie, lecz jak zatrzymać czas pod wciąż ciepłym szalikiem. Tak od narodzin po zgon będzie co ma być.
O serce ostrzę nóż i chwytam jej dłoń – usiłuję się pogłębiać, kiedy lęk nie daje zasnąć. Pożądamy, podglądamy, oczkami, źreniczkami wszystko, co dobre. Skrzy się za szybami i czosnek śmierdzi w nim. A pod orkiestry, jak dymy z kadzideł rozgoni to wiatr. Bez znaczenia te marzenia. Nie wie nic, więc za spluwę i parszywa starość…
Podpisać można: Dulcynea… Co ma począć dziewczyna, tleniona zołza blond. Miała szesnaście lat, kiedy pewnego dnia pan jej rozpiął ubranie? Znów jest do wzięcia, choć zostanie tu, i tam parę rys na sercu. Oni będą ślicznie żyli u dowolnych bram. Nigdzie przecież takich nie znajdziesz kochanków. Może nie wykrakała, oj wykrakała… Dalej więc – tańcz i grzesz, by nosił w wianku pamiątek krewetki, frytki, kufry, paki i skrzynie, i baobab, choć go nie ujrzał.
W ich przeźroczach kiepsko widać stąd okiem maestra, co wzrok zimny ma. Tak, jak on na głowie stanę i stanę się Hiszpanem – oto mój plan na początek. Bajecznie pięknych kłamstw, jak żebraka dłoń w czapkach z dzwoneczkami.
Minę miał nieszczególną dość. Na pogrzeb artystki czterdzieści pięć tysięcy przyszło bab. Dziewczęta i chłopcy – szary tłum bezdomnych i głodnych. Wszyscy trzeźwi. Bojowy w nich rośnie dziś duch.
W kolejce jakiś chichot, jakiś skowyt. Poszły owce w takt walca, w brązach i żółcieniach. W szeregu kombinują, czy to uda się nam w białych zim… Jak korzystać z nart w objęciach owych dam?
W progach knajp, gdzie wodzirej niczym cię nie zachwyci ze swej murzyńskiej pierwszej czytanki. Porównują go wciąż z Mussolinim, prywatnie, boso i w gaciach. To rzecz całkiem nowa – czyhać w niedzielę na wielkim placu, w pustych kinach, gdzie torreadorzy smażą się, pajac prężył sznurki swe. Stał, choć się nie podpierał odwiniętą podeszwą. Ja wiem już, nie pójdę stąd, bo bez dziwek nie ma życia. W tym jest moja wielka siła.
Dla zgorszonych mam i cioć, których nie tuliłem, padam, padam, padam na piach i śmiertelny kał. Ziemia wzdycha, ziemia jęczy. Więc rozchmurz bracie twarz i dźwignij cielsko swe. Nim zaśniesz księżycowi daj w gębę po drugiej zgryzocie. Jeszcze masz jakąś twarz: tyle ile potrzeba słodyczy w miligramach. W nocnych knajpach im w uszy tłoczą jakiś chichot, jakiś skowyt.
Gra nam pieśń o kolejnych konkubinach. Ta pierwsza była strasznie wredna. Pragnę jej, wolę ją, od chłodnego głupiego kowala, co sercu mojemu dotąd nieznany. Gałązki moje gibkie całował. Złapał za sznurek, brakło mu tchu. Precz rzucił miecz Van Gogha. Obejmuje ręką czarną skrzepłą purpurę.
Twego psa i rozkwitłych wrzosów, które oszczędziła wojna, zagniecenia raz, dwa się wyklepie. Tylko Twa bliskość wciąż potrzebna. Po co? – To proste. By wyzwać los, paść na mordę, jego ujrzeć twarz, niech nie wie co się dzieje.
Tam gdzie szumi las daj poznać nowe głębie zatrzaśniętych drzwi. W przedpokoju, w półmroku, patrząc w lustro zawyły straszliwie mikroświatów zmysłowe obszary. W ciemnościach błyskają wiecznym piórem swym, ścigając własny cień. Jeśli błąka się samotnie przez morską biel w stronę nadziei, by nią kraść księżycowe światło naszych dusz. Mamrocze: zrób to pod swetrem w murach Troi z samym sobą. Gwałt światu zadają – jedno, drugie, trzecie. Nie boją się świętych, aniołów i Boga.
Tylko pan listonosz dziewczyny nowe ma. Chłop na schwał. On żyje wciąż gdzieś na dnie zielonych mórz. Prężył sznurki swe, upadł jej do nóg (z ołowiu był). Znienacka dopadł mnie w ciasnej garderobie z pędzlem. Zamigotał ostrzegawczo kwazar pustymi ślepiami i co jest grane ni du, du... nie kapował.
Człowiek woła! To jest kobiety głos. Następny, następny… Pomidor. Trochę pieprzu i z warg do warg weźmy, powiedzmy, makaron. Dam Ci więcej ludzkich serc w tatarskim sosie. Będziemy tęgo jeść chwytane na gorąco.
Te wszystkie twarze bliskie do stracenia. Nie ma już nic, więc za spluwę i jeszcze dziesięć naszych matek po drodze patrzy. Konie pędzą po stepie, choć w koło świat zmienił się i słońce w głębi mórz się skryło. To Twój cień… Może wiatr… Przy mnie trwa i skrzy się za szybami. Chciałbym uśpić noc na kolejne dni, by się ta jedna uśmiechała choćby przez sen.
Panna, żona czy rozwódka nie mówi prawdy ci o niczym, a turystka pulchna zaś zostawiła tylko list bez wieści o geniuszach i kretynach. Bo człowiek woła: hopla żyjemy!
Przodkowie moi tną siekierkami aż wióry lecą. Nie drży głowa ani ręka, na całego, na umór, na ostro, na balach i bankietach. Trochę tańca, dużo śmiechu. Zalał się gość pod okiem maestra. Cyk, kompania… Za narkotyk i odwyk…
Szczyptę mąki w białym młynie. Jeden chłop jest. Dźwignij cielsko swe, będą Ci kwiaty się tulić do rąk. Już człowiek nie ma sił, podeptany płaz. Bęc… Na dłużej nie starczy nam pary. Chodź Jeff spadamy stąd. Zapinaj więc spodnie i wiej niezgrabnie i prędko. Nie znajdą nas?
Następni wszystkich ras hulają po drogach na całego, na umór, na ostro i cichutko powtarza : „nie chcę więcej”.
Swojej kolei ostrogami nagle spiąć. Nie chcę już czekać na fart. Z zepsutą pompą niełatwa sprawa. Nigdzie takich przecież nie znajdziesz kochanków, chyba zgodzisz się ze mną kochana zażarta na ten świat niezgodo, która w spełnienia czas zrobi, co chce.
Z tej kupki gwiazda poszła precz. Przeszył go dreszcz… Nie ma powrotu do bezsennej fantazji. Puściła w trąbę cię za cmentarnym murem. Trafiła w niego mężatka i zwariował.
Nocne smsy lek na nasze stresy. Dobijemy się słowami w nierozważnych słów kałużach. Się położyć jak kiedyś orkiestra salonowa dymy z kadzideł. Z dzwoneczkami stare kajdany zrzuć z rąk, w siną dal, gdzieś w otchłań…
Dobra passa…? Zapominam… To jest ryzyko. Dawać sikawkę. Ona zmieni życie twe na tydzień, dwa lub trzy. Szwajcarię dał nam Bóg! Nieprawda, bo adres ty jeden znasz. Tu wszystko może się stać. Przeskocz go albo zdepcz gajowego. Rozpal bez guzika przy sukience. A kto ciebie wychował w świetle starej Godam z Mandalay, jakby zawstydzić ją miał wylękniony bluźnierca, co zagrzewa do walki, jak mały kotek.
W chłodnej rosie aż po pas, czy to skwar czy też mróz, będę szedł na bosaka. Upadnę nieraz po absyncie. Głową mur popieszczę i niech co chce robi ze mną to półkurwie złe, wymalowane zbyt jak ciepło ze świec wtopione w ściany tło.
Pod rozpaczy martwym słońcem będziesz Ty, chwilo szaleństwa i radości. Daj mi tutaj raju spróbować, z dala od gestów, min i przebrań, w świecie ze ścian. Jak kiedyś, ile sił żal w sercu łka. W pajęczynie pustych dni śpiewanych tęsknym głosem la, la, la, la, la, la... i dalej. To tamci ludzie – nie ja. Na ołtarzu wielkiej bzdury mienisz się zbawicielką wielkiej armii ciot.
W tunel miłości ze mną wejdź famme terrible. Najwyższy czas na spektakl. Brawo! Bis! Rób co umiesz, jak wiesz damo w żłobku. Aniołek lata z pędzlem, się w dali oddala i tonie. Kolekcjoner antyków Rzym się nazywa. Zdumienie?
Nim zaśniesz – dobranoc, już jesteś senna. Odjazd, gotowe! A mnie gna, goni mnie. Zjadł nieświeżego coś i chorował ogromnie struty. To w głowie się nie kończy, ale jest jeszcze baba, pop i ksiądz w kolejce pod drzwiami. Czyjaś twarz, gdy nam się zdaje, że nikt nie patrzy, ściele się jak Hiszpanka.
Słodka wróżka wielką sprawiała Ci radochę – kracze przyszłość czarna. Nie chcę męża mieć żurawia. Oddaj mi samotność mą, albo rozum, albo murzynek Bambo – w tunel miłości ze mną wejdź. Fe! Nieładnie!
Dokoła ciemność trwa i, paniusiu kochana, to będę ja, ten jeż w sukience, komediantka… W zamęcie wokół nas, na leśnej polanie, wlazł na tyczkę kolejny raz. Za parkanem trafiła w niego z wielką siłą – Łu-bu-du! – sałatka, stek i żaba, gdy dostojnika wymaca.
Ojciec przeor – moja miłość największa, drzazga w bucie, nie uniesie cię stąd. Tabun we mgle, światła snop szuka cię w dali znów. Szubrawiec! Przywróci czucie zmysłom głodnym? Broń Boże. Wiem, to tylko sen, kochanie moje kochanie, wymalowane zbyt. Nie opuszczaj mnie. Bądź... nie odtrącaj...nie zapominaj bez uśmiechu. Przecież wiesz – wszędzie jest dosyć wiosennej okazji… Daj poznać nowe głębie… Czarne dziury dnem bezdennym wabią… Zabaw trochę strojne lalki, co płoną jak lichtarze. Na twardej ławce…
Kwitnie stonowany luz w skalnym zboczu. Nie chwytajmy się jajek wokół ciał samotnych. W peniuar zwinięta… Jest ranna, lecz dalej trwa życie… I trochę żal… Róbmy tak, by jej nie było w sam raz pod powieką. Ni cholery… Czarny karzeł wzrokiem skrzętnie… Jak nas zobaczył, nie chciał przerwać nam i jej.
Ktoś... nikt... szansą jest największą w świecie złym, pełnym złud, bajecznie pięknych czerwonych win. Słyszysz szum ciemnej krwi, gdy nad szkłem pochylają póz niedorzeczność…
Dokoła ciemność trwa bez kropelki krwi. Ale jest przecież kokoszka smakosza, niesiona wichrem z uroczysk przeklętych. Nagimi świeci stópkami. W przedpokoju czytam twe nocne ćmy, a uśmiechu cień, słodki dreszcz, rozpacz lub ekstaza w białych zim gęstą sieć zaplątany…
Ten ostatni raz chciałbym mieć za dużo roboty. Trzeba zawołać szybko kowala. Koń wędrujący żywioły wrogie nosił w wianku z rozgrzanego jej brzucha. Od stuleci Twych namiętnych na tapczanie zabrakło nam…
Naglący głos odjazd, gotowe odchodzimy! A to feler . Trzeba pełzać na dróg rozstajach. Chcą ci ludzie tak stać w Ardeńskim Lesie. Z nimi będzie nam dane poczuć raz tej mikroskali makrodramat. Rzucasz mi w oczy strzępy prawd i ten popiół. Zdarzenie dosyć nieprzyjemne.Nie chcę więcej takich dni.
Chęć wspólnych dni gdzieś odeszła. Pulsują mi skronie… Nie krzycz, nie bij, bo ptaki nie dają spać. Ustami mlasnął. Nie kpijcie z moich planów nocą, gdy znowu jestem sam. Stanę się Hiszpanem w wyblakłej czerwieni. Nie możemy przecież inaczej zwariować na ulicznym skrzyżowaniu. Wypij do dna, trzymaj pion poborco liści. Jedną chwilę daj mi w maleńkiej kawiarence.
Gdyśmy się chcieli szybko minąć, świat zatoczył z nami krąg w niepowstrzymanym tańcu. Jeśli nie wierzysz to spójrz konia prowadzą tam, gdzie za parkanem są ludzie, grypa i księżyc. Właśnie on przed miłością dotąd się uchował. Lecz jutro na wsi kląskanie drobiu, szampana syk… Tętni mi skroń… Dotańczę do tej chwili, wiem jak z niej skorzystać, proszę pani. Nie śpieszmy się, poczekajmy, gdy już zapadnie zmrok. Zaczniemy wszystko jeszcze raz. obudź się na chwilę.
My jesteśmy z tobą – igła z nitką, człek i zwierz. Strip-tease oczy ich kusi. Zawirujmy jeszcze raz, kiedy domu zamykam drzwi. Cisza ściele się jak ręką matki błogosławiona. Nie kładźmy jej pod nogi w nadchodzących dniach. Tam kiedyś znaczy, teraz więc chcę do bólu przeżyć to samotnie.


Nagle pani z baru chrypi i zgrzyta, ledwo dyszy. Tyłek swój wypina. Pragnę jej białych ramion. A każda kropla ciszy słyszy o tym królu, co umarł z żalu. A tyle spojrzeń kończy się tylko w moich snach.
Umie słońce tak obudzić dzień i bezsennie nie myślę o twardych podestach na poetów, których rózga losu siekła. Z życiem mnie nie pogodziłaś, lecz tu nagle zdarzyła się miłość w sam raz. Przy pogaszonym świetle lamp strażak zasnął i chrapie.
A umie słońce tak obudzić coraz prędzej, goręcej, jak bąk. Trwaj całą wieczność we mnie. Obojgu nam się to opłaci. Znajdziemy radość. Potem znów będziemy sławić cud porannego chłodu, od zmierzchu aż po brzask.
Na straganie w dzień targowy zwariujemy z nudy oboje, a Ty przerwiesz karnawału najpiękniejszy bal. Wymykasz się i sama tańczyć chcesz tego walca. To jest walczyk z losem, co po brzuszku rzepę klepie. Dzięki losie za to, żeś dał mi w darze zakwitające dziewczyny – moją miłość jedyną, moją Zochę utkaną z róż.
Za parkanem w sennej ciszy przodkowie moi pochowani.
No, co też paniusia powiada! Wielkie bzdury
Dziś warte są niejeden milion. Nie wiesz, ile bym dał.
Gdy lato prognozą rozpieszcza swą, spotyka go spasiony snob, co z manierą piękną wyznał pod stołem w kręgu byłych, młodych kóz rozpal mnie, blada kuzynko.
Dom cały w ogniu, zaraz zawali się! W naszym domu, tym z ogrodem ciągle my, choć czas toczy swe koła po zegarze. A ja Ciebie błagam, zobacz mam na sobie świetlistą sukienkę w wyblakłej zieleni. Wyczekuję swojej kolei. Bylem wytrwał w trzecim takcie walca.
Przez silników zgrzyt, płynie jak ciepło ze świec. Oczy słyszą każdy ciszy ton. I znów jej świat do krwi zrani moją miłość największą. Zniszczył mnie twój biust z jego wielką tajemnicą – w utajeniu kwitnące te dwie. Dziś warte są niejeden milion. Łatwo sprzedać diabłu drzewo święte, drzewo ścięte na cichej, leśnej polanie, gdzie ścieżek splątanych bezdroża. Są cuda, mikoświatów zmysłowe…
W barze "Pod Zdechłym Psem" ktoś kasę ma, to oskub go. Mam ja igły, ostre igły, bo mnie wróble nie ostrzygły! Podzielę się wszystkim, co mam. Powiedz tylko po co, na co to? Chcę prawdę wyrwać spod maski.
Tyle jest miast, tyle jest gwiazd… Ale jest jeszcze walc, taki dla Ciebie, kochanie. W Paryżu żyje się, jak na prowincji, gdy ktoś przeżył życia wiek. Tu żyć, być spalać się za dwóch, zamiast drżeć jak na jesieni liść.
Wypij do dna gorzkie wino samotnych… Pijmy głębokim szkłem – czapla na wysepce wdzięcznie z błota wodę chłepce. Świat jest o wiele bogatszy, gdy nam się zdaje, że nikt nie patrzy. Wyobraźnia upiększa tysiąc portretów na twojej twarzy. Kolorów nie zamienić, bo tak czekać to już człowiek nie ma sił.
Udaję siłacza, wątłe mięśnie naprężam i choćby przyszło tysiąc atletów i każdy zjadłby tysiąc kotletów i każdy nie wiem jak się wytężał, to rąk nie starcza żeby złapać za guzik. Lęk błazeńsko niestosowny dopadł mnie…
Niech palce rąk wygładzą mrok. W mroku jest dość bezpiecznych miejsc w gotyckich oknach. A tam nic nie umiera, tam kiedyś znaczy teraz. To przecież sen siedmiu mórz we wnętrzu muszli rozbujanych. Bo człowiek woła:
– Ogrzej mnie, mój żołnierzyku, wspólniku mojej bezsenności.
– Widzę co wieczór kobiecy kształt, w świetle domowych lamp i mroczne niebo się wysklepia. I potem jak wieść niesie, miłowanie me będzie pierwszym z praw. Wzrok mieć spokojny jak miękkiej wełny motek. Czy zmieścisz się znów w nim? Cóż wam powiedzieć mam, by się dowiedział świat, co będziemy tańczyć jutro?
– Po co Ci to flamenco, po co Ci to flamenco?
– By każda wiosna niosła same roje much obłoki, obłoki, obłoki, horyzont wysoki, wysoki i jakiś park. Tu wszystko może się stać, gdy nam się zdaje, że nikt nie patrzy.
W ciemnościach błyskają pustymi ślepiami zwilczone księżyce. Zanim noc strzępów dnia… tańczmy w powietrzu. Podaj dłoń, bądź przy mnie blisko, nie odtrącaj dłoni, nie zawsze dobrej. Miła, mej tożsamości, niezmienności dowiedź. Już nie wiadomo czyje jest ciało… W dali oddala i tonie… Trochę żal. Słuszne są myśli te, czy chcesz czy nie chcesz.
Jak Pan może, Panie Pomidorze?! Daj mi jeszcze odpocząć na Ziemi, płacić składki i ziółka pić. Grosz ostatni warto za nie dać.
Na cichej leśnej polanie w krąg wiatr i mgła. Tylko te konie, konie galopują w stornę nadziei. A ja, wbity w naszych matek maleńkie mieszkanka, czekam na Twoje sms-y, głód sycąc daniem z rożna. Mam jeszcze parę stów na podział polubowny. Nie podejrzewaj mnie, że znajdę lekki sposób, czy chcesz, czy nie chcesz.
Najpierw minie nasza miłość, potem będzie wesele w barze "Smok". Zawirujmy jeszcze raz, potem jeszcze dziesięć na tym balu, śmiesznym balu, gdzie wodzirej, jak ten jeż w sukience zatrzyma cię. Żal mi nadziei, że mało braknie, by wiedziało się.
Bo ja taki niepozorny, pani wie… Nigdy nie zgodzę się, na głupie żarty losu, co były i nie były. Nic nie skończyło się, jeszcze nim nadejdzie świt ten szalony skończy się taniec. Zawirujmy jeszcze raz, potem jeszcze dziesięć… Wymykasz się i sama tańczyć chcesz, a ja, wbity w kąt, chciałbym mieć taką sieć, lecz tej nadziei spełnić się nie da, bo spotkało mnie zdarzenie dosyć nieprzyjemne.
Na śmiech i żal, na strach i ból bar „Pod Zdechłym Psem”. Tam w barze czterej kominiarze, wiodący prym w świecie wyższych sfer dla zgorszonych mam i cioć, jakby w innym zupełnie wymiarze. To inny sad, to inny las – niesiona wichrem stara gałąź, gdy chce to hula po mieście, jak tłum bezdomnych ślepców.
– A kto ciebie ty wierzbino wychował?
– Okropnie nudny mąż.
A z czerwienią czerń nie chcą złączyć się. Świeże koleiny poorały śnieg do krwi, a ja wbity w kąt, chciałbym mieć taką sieć, by w nią wpleść ten blask. I hosanna, czerwienne księżyce nie, nie, nie, nie, nie znajda nas od zmierzchu aż po brzask. Obojgu nam się to opłaci, kiedy czas nadejdzie, żeby się położyć i poczuć, i czekali dzień noc całą, przyszedł świt, lecz się nie stało nic przez noc i dzień…
Nasz jęk płynie w dal:
– Kasa, kasa, kasa… W tym jest moja wielka siła pragnę jej, wolę ją od Twoich słów.


Post został pochwalony 3 razy

Ostatnio zmieniony przez Mab dnia Pią 16:39, 14 Gru 2007, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Michał Bajor - FORUM Strona Główna -> Zygu zygu zyg Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin